środa, 2 marca 2016

trzecia wiosenka tuż tuż....

Nie ulega wątpliwości, że czas ucieka nieubłaganie szybko. Naprawdę trudno wygospodarować go na przypiłowanie paznokci a co dopiero pisanie. Chwile, które teraz mnie bawią i poprawiają nastrój mogą  niebawem umknąć i świadomość tego, że tylko pisząc, będę mogła te momenty zatrzymać na dłużej, by potem mojej córce i ewentualnym wnukom opowiedzieć historię naszej rodzinki, jest na szczęście na tyle niepokojąca , że w końcu siadam przed klawiaturą i piszę. A jest naprawdę o czym :) 
Moja słodka dziewczynka robi się coraz bardziej pocieszna. Od wielu matek słyszałam że ten okres, gdy dziecko zaczyna mówić jest najlepszy i najbardziej odstresowujący w życiu rodziców. I muszę przyznać, że nie ma w tym stwierdzeniu ani krzty przesady. Naprawdę dawno się tyle nie uśmiałam. A czuję że to dopiero początek niezłej zabawy. Pozwolę sobie teraz ujawnić urocze określenia mojej córki dla poszczególnych słów występujących  w najbardziej u nas popularnym języku polskim. Oczywiście nie wszystkie pamiętam, ale spróbuję przywołać ich  jak najwięcej.

Oto bieżący, fonetyczny wykaz słów występujących w języku Lenorka:

Miejski pojazd poruszający się po torach nazywany powszechnie tramwajem to  : "PĄCIĄK",

Niespodziewany prezencik, nieoczekiwany gest : "PACIANKA" (oczywiście z kładzionym naciskiem na sylaby CIAaaankaaaa !) ,

Wszelkie koty poruszające się po ziemi, widziane na dworze, zdjęciach, rysunkach i monitorze określane są jednym oczywistym mianem : "TOSIA" (wyjaśnię od razu, że ma to ścisły związek z faktem, że towarzysząca nam od początku świata Lenki kotka, tak właśnie jest przez nas wszystkich wołana).

"Jaki kolor ma ten domek?" To konkretne pytanie skierowane do naszej pociechy, ma oczywiście na celu nauczenie jej postrzegania wzrokowo niektórych właściwości przedmiotów.  Do niedawna bez względu na rzeczywisty kolor wskazanego obiektu, jego barwa była przez Lenkę nazywana uniwersalnym określeniem: "JESIONY". 
I tu  trzeba przyznać, daje się zauważyć nieplanowaną błyskotliwość naszego dziecka. Bo dotychczas, każdy kto usłyszał z jej ust to określenie, sam dedukował, że chodzi o kolor jesienny, pod którego mianem przecież może kryć się bardzo wiele barw i odcieni.
Kilka dni temu doszedł do słownika kolejny kolor : "TETESKI".  Z pewnością domyślacie się jak wygląda. I tu ciekawostka : wbrew popularności wśród rówieśniczek  różu we wszystkich odcieniach, właśnie teteski u naszej Lenki zajmuje miejsce pierwsze.  Na drugim zaś,  przynajmniej natenczas,  klasuje się pomarańczowy. 
 Moją celową surowość córeczka poddaje obróbce termicznej gdy rozanielonym wzrokiem prowokuje mnie do spojrzenia w jej czekoladowe oczęta i wyznaje : " TESZ KOFAM MAMUSIU". 
Najlepsze w tym zdaniu jest to,  że w danej chwili nie jest ono poprzedzone żadnym wyznaniem miłości. I trudno jet odpowiedzieć po nim sformułowaniem  : "też Cię kocham" bo brzmi to co najmniej dziwnie.
Moje dziecko używa tego ratunkowego koła również wtedy gdy, zdaje sobie sprawę, że wyprowadza mnie z równowagi swoim nieugiętym niedosłyszeniem poleceń typu : "Lenka prosiłam cię, żebyś pozbierała klocki." Oczywiście jest ono na tyle skuteczne, że nawet gdy bardzo się staram, nie potrafię ukryć rozbawienia. A potem już wiadomo, nawet sprzątanie po dziecku przychodzi łatwiej i staje się znacznie znośniejsze. 

Musieliśmy niestety wypisać naszego malucha z płatnego przedszkola, szkoda gdyż naprawdę lubiła tam uczęszczać( no właśnie aż się prosi wspomnieć słowa Lenki : " JA LUBEM KOKOLE"). Będziemy musieli poradzić sobie z tą zmianą. Ufam, że  w znaczący sposób nie zburzy ona jej własnego Lenkowego porządku. Zobaczymy... Na szczęście idzie wiosna, kwitną pierwsze przebiśniegi. Z przydomowych ogródków wykukują nieśmiało sprowokowane ciepłym powietrzem   liście tulipanków.  Nadlatują grupami głośno o tym donosząc klucze dzikich gęsi.  Na mnie te coroczne, naturalne przeobrażenia  wpływają bardzo pozytywnie i ożywczo.  Sprawiają, że chce się  przełamać rutynę i  spróbować nowych rzeczy. Otoczenie wydaje się również bardziej ugodowe i  sprzyjające. Staję się  bardziej wyczulona na piękno, chętniej odczuwam szczęście. Lubię ten stan duszy, gdy tak łatwo przychodzi mi uśmiechanie się do przypadkowych ludzi i wdawanie się w wydawałoby się nikomu  niepotrzebne, ale przecież tak miłe pogawędki ze sprzedawczynią w piekarni, czy przechodzącym obok starszym panem z pieskiem. Wydaje mi się, że tak bardzo widać mój pozytywny nastrój, ze ludzie sami chętniej mnie zagadują albo rzucają wesołe spojrzenia. Chciałabym, żeby taki nastrój nigdy nie mijał, bo życie z nim jest o wiele prostsze i przyjemniejsze...

Lenka -  to nie ulega wątpliwości, odziedziczyła (mniemam nieskromnie, że po mnie) bardzo bogatą wyobraźnię. Dowód? Proszę bardzo :
Wracałyśmy z przedszkola, gdy nagle z nieukrywanym entuzjazmem krzyknęła: "mama pać siesiek, hał hał!" i wskazała na niespiesznie przesuwający się po niebie obłoczek... (utrwalony poniżej)








Tutaj moja pociecha w roli pani doktor:





A tu jej praca z przedszkola pt. (nadanym przeze mnie): "nowe wcielenie patisona"







Od babci dostała fartuszek i nie omieszkała go od razu wypróbować przy okazji gniecenia ciasta na korzenne pierniczki






Na koniec prezentacja  maltretowanej przeze mnie  igłą, wełny czesankowej... na cześć na szczęście stale żywych bajek z mojego dzieciństwa...





poniedziałek, 14 grudnia 2015

mama przejmuje pałeczkę...

Drodzy czytelnicy , najmilsi i wszyscy ci, którzy śledziliście losy mojej córeczki ! Po ponad rocznej przerwie i wielu w tym czasie przemyśleniach, postanowiłam odezwać się w nowej odsłonie.
 Jako że Lenka zaczęła głośno mówić jeszcze bardzo niewyraźnym ale swoim językiem, coraz mniej możliwe będzie  kontynuowanie  tej kroniki w poprzednim  stylu.
 Serwowałam sobie  refleksje typu:" trudno, musiało to wszystko gdzieś się rozpłynąć, może to naturalna kolej rzeczy. Takie jest twoje życie, bardzo wiele rzeczy zaczynałaś i zostawiałaś je, bo nie miałaś sił by je kontynuować, albo nie wierzyłaś że możesz zrobić je do końca dobrze". Tak. Właśnie takie myśli miałam. Pewnie nikt by nie zauważył, że kronika się rozpadła. Ale z drugiej strony, przecież o nikogo w tym nie chodzi, tylko o mnie, o moją tożsamość, o moje miejsce i zostawiony przeze mnie ślad, o moją historię, na którą składa się życie moich najbliższych i ich  historie.
 Jeśli tego nie utrwalę, wiele rzeczy gdzieś po drodze zapomnę, wiele spraw i historyjek, które teraz są ważne, zabawne albo  po prostu coś wartościowego  i treściwego wnoszą.  Mój mózg za parę lat uzna je za nieistotne śmieci, które trzeba będzie wyrzucić, żeby znalazło się miejsce w pamięci na rzeczy świeże i na bieżąco potrzebne. Dlatego ostatecznie zdecydowałam, że będę dalej pisać, Pewnie nie zawsze będą to opowieści wyczekiwane, na wskroś lekkie i potrzebne. Czasem będą to nieudane ślady, koślawe i nieczytelne  znaczki, Ale najważniejsze że wszystkie te dziergane historyjki złożą się kiedyś na prawdziwą całość, jakiś utkany patchworkowo  kocyk, którym przyjemnie będzie przykryć się na starość.
  Dlatego od teraz będzie to rzeczywiście  pamiętnik tyle że pisany z mojej, matczynej perspektywy.
No to ...ciach, zaczynamy!

Dziś przedstawię tylko skrót wydarzeń z minionego roku.
Mój Lenorek ma już ponad dwa i pół roku. (gwoli wyjaśnienia :  tak od samego prawie początku  nazywam naszą córeczkę, na przekór oburzonych niekiedy spojrzeń - jak dziecko można nazwać płynem do płukania? Przepraszam a słyszeliście o proszku Ariel? Jakoś nie przeszkadza mi, że tak wołają po imieniu chłopca czy dziewczynkę).
 Pamiętacie jej historię o ząbkach? Wyobraźcie sobie, że nadal nie wszystkie "przyszły" - czekamy na ostanie cztery mleczaki, i mamy nadzieję że niebawem zdecydują się ulokować tam gdzie ich miejsce :)
Zdobyliśmy w międzyczasie parę doświadczeń (piszę my , bo byłam wyraźnie obok): byliśmy kilka dni w szpitalu, by wygrać z rotawirusem, przeżyliśmy pierwszą samochodową kolizję, nauczyliśmy się siusiać do nocnika, pielucha towarzyszy nam tylko podczas snu, a od października przyzwyczajamy się do przedszkola. Oto dowód : jesienne zdjęcie robione w przedszkolu:


Od wiosny mieszkamy w nowym miejscu, to już trzecie naszej dziewczynki, ale takie życie. Od poprzednich lepsze, bo jest mały trawiasty skrawek, na którym latem rozkładaliśmy co tylko możliwe żeby było wesoło i przyjemnie: kocyki basenik, plastikową zjeżdżalnię i superanckie duże klocki, które dostaliśmy od naszych przyjaciół, a  z których tworzyliśmy mury, wokół kolorowego domku, albo trasy, do śmigania hulajnogą, rowerkiem biegowym i wszystkimi małymi pojazdami na kółkach. Gdy Lenkę odwiedzili  Bartek z Emilka i dołączyły dzieci sąsiadów, robiło się naprawdę głośno. Zabawa na sto dwa !!!
Na przydomowym, dość wysokim drzewie, powiesiliśmy plastikową huśtawkę. Fantastyczna sprawa, bujała się tak cudownie, że nawet stojąc na trawie i zajmując pozycje huśtającego, można było rozmarzyć się i wrócić do swojego dzieciństwa. Lniany sznur ocierający się o korę starego orzecha wydawał  wspaniały skrzypiący dźwięk, idealnie pasujący do subtelnego świergotu przelatujących ptaszków i muskającego twarz letniego popołudniowego wietrzyku.
W przyszłym roku pewnie zamontujemy bardziej uniwersalną żeby starsze dzieci też mogły się na niej pohuśtać, nie ukrywam że mam nadzieję, że stary orzech będzie na tyle łaskawy i silny żeby również mnie ugościć, Uwielbiam huśtawki i w sumie nie dziwię się że moja córka tak niechętnie z niej schodzi. No ale tak naprawdę, kto nie lubi.  huśtawek ?

                                                     

Najpiękniejszą w tym roku chwilą i to bez dwóch zdań, był pewien jesienny wieczór, w którym moja córeczka leżąc obok mnie na łóżku, objęła mnie za szyję i po raz pierwszy nieśmiało wyraziła słowami miłość : "mamusiu tesz kofam" cudownie jest usłyszeć te słowa od własnego dzieciątka...


poniedziałek, 3 listopada 2014

obiecuję poprawę...

Nie wiem jak po tak długim czasie zacząć od nowa.. Tyle się przecież wydarzyło przez te ponad pół roku.. Przyznam, że właściwie chciałam już zarzucić to pisanie, ale mama poprosiła bym spróbowała w tym wytrwać. Powiedziała, że doskonale mnie rozumie, bo też już od wielu lat walczy z tą słabością. W swoim życiu wiele razy zaczynała się za coś brać a potem tego nie kończyła lub nie kontynuowała na skutek zniechęcenia. Ale ostatecznie bardzo często żałowała, że się poddała a wznawiać cokolwiek zawsze było jej głupio. Mama bardzo by nie chciała, żebym przeżywała coś podobnego i żeby towarzyszyło mi poczucie niezadowolenia z siebie, niespełnienia albo co gorsze poczucie winy. No i wbrew moim zamiarom zrobiło się bardzo poważnie, ale musiałam te kilka zdań poświęcić na małe wyjaśnienie. :) 
Oczywiście tych co z przyjemnością śledzili moje losy i czekali na dalsze, najmocniej przepraszam i obiecuję, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by ponownie na tak długo się nie "zawiesić". 
Nie będę może nadrabiać zaległości, bo to chyba nie za bardzo by mi wyszło. Wspomnę tylko o tym, że od ostatniego wpisu naprawdę wiele się zmieniło. Przede wszystkim nareszcie po 12 miesiącach dotarły do mnie tak wyczekiwane przeze mnie ząbki. Przyszła od razu większa grupa - 4 sztuki na raz, potem po kilku tygodniach przyszły jeszcze dwa.  Nie wiedziałam, że ich przybycie będzie tak dotkliwe. Mama mówiła że dzielnie zniosłam ich pojawienie się i na pewno tak samo przywitam kolejne, bo jeszcze trochę ma ich przyjść. Nie zamierzam być niegrzeczna i niegościnna więc na pewno przyjmę je z otwartą buzią :)
Poza tymi gośćmi zdarzyło się coś jeszcze, mianowicie moje nóżki stały się na tyle silne, że noszą mnie już same. Mama już nie musi mnie dźwigać, gdy chcę się przenieść z jednego miejsca na drugie ( choć nadal lubię gdy mnie nosi na rękach).  Teraz po prostu gdy chcę:  wstaję i idę. Na początku miałam wrażenie że moja główka i brzuszek są szybsze od nóżek i wtedy się wywracałam. Ale teraz i chodzenie i bieganie wychodzi mi całkiem nieźle. Rodzice próbują też oswoić mnie z niejakim nocnikiem. Nie za bardzo rozumiem dlaczego ten pojemnik tak się nazywa, bo spotykam się z nim tylko w dzień, ale może to się jeszcze zmieni. Na razie siedzę na nim krótką chwilę i niezbyt często. Jak zrobię na nim siusiu to wszyscy się cieszą i mama i tata i nawet on sam, bo zawsze wtedy gra dla mnie muzyczkę. No i chyba tyle z ostatnich nowinek.. Dołączam rzecz jasna parę fotek, żeby nie uszło Waszej uwagi jak bardzo urosłam :) 




lubię kaszę 

zupełnie przez przypadek sama zrobiłam sobie antypoślizgowe rajstopki


i wiem już jak działają flamastry :)



czwartek, 6 lutego 2014

mój wkład w życie rodzinne...

Skończyłam 10 miesięcy. Mama ostatnio ciągle mnie "szproci" czy jak to się określało? "Śledzi"? No w każdym razie chodzi za mną wszędzie i sprawdza co robię. A ja naprawdę badam teraz mnóstwo rzeczy, przedmiotów i zjawisk, zwłaszcza, że poruszam się coraz śmielej i lepiej. Poznaję wreszcie siłę moich nóżek, potrafię już nimi przebierać z pomocą rodziców, którzy trzymają mnie wtedy pod pachami. Ale z niektórymi rzeczami radzę już sobie zupełnie sama, na przykład nauczyłam  się wspinać do pozycji stojącej. Trochę wtedy się trzęsę, ale jaka frajda gdy jest się kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą ! Dzięki butkom, które zaczęła nakładać mi mama, nawet sąsiedzi wiedzą, że zaczynam startować. Założę się, że też są ze mnie dumni. Jedynie Tosia, nasza kotka nie wygląda na zbyt zadowoloną z tego, że coraz częściej ją doganiam i dosięgam. Coraz rzadziej też śpi na fotelu, woli w tym celu chować się do szafy. Mama mówi, że widocznie potrzebuje trochę wytchnienia. Cokolwiek to znaczy,  ja i tak staram się być dla niej przyjacielem i  czuwam nad jej bezpieczeństwem  często sprawdzając czy nic jej nie przeszkadza. Otwieram szafę kilka razy dziennie i uśmiecham się do niej, żeby była spokojna. Nie wiem dlaczego mama nie chce żebym była jej strażnikiem, przecież wtedy ją odciążam od obowiązków, których kto jak kto, ale ona  ma naprawdę niemało. Całkowicie angażuję się w prace domowe, przeglądam zawartość szuflad, sprawdzam czy bęben pralki kręci się we właściwym kierunku, czy Tosia wszystko zjadła z miski, czy w kuchni nie brakuje produktów spożywczych, czy w wózku poprawnie kręcą się kółka, czy pod łóżeczkiem jest wystarczająca ilość miejsca na zabawę, czy worek pełen śmieci nie ma dziur, czy pod dywanem nie zebrał się kurz. A gdy mama ciągnie włączony odkurzacz po całym mieszkaniu,  ja poprawiam kabel,  gdy na podłodze leży krzywo.  Jak widzicie jestem nieocenionym wsparciem dla naszej rodziny. Nawet tata, nie ukrywajmy, nie angażuje się tak w prace domowe jak ja. Jemu zresztą też staram się poświęcać czas, bo niewątpliwie musi czuć się samotnie gdy mama krząta się miedzy łazienką a kuchnią nie poświęcając mu należytej uwagi. Zauważyłam, że więcej się uśmiecha gdy towarzyszę mu przy jego zajęciach z laptopem. Jak widzicie powoli znajduję swoje miejsce i czuję się potrzebnym ogniwem łączącym i utrzymującym poczucie  szczęścia naszej rodziny. Kiedyś z pewnością  porozmawiam o tym z rodzicami, aby upewnić się w tym przeświadczeniu, ale czuję, że w pełni zgadzają się z moją oceną sytuacji... 



razem z tatą i naszymi zabawkami :)




wyszykowana na wyjście





komputer wciąga


Tosia wietrzy futro

niedziela, 12 stycznia 2014

już 2014 rok !!

No właśnie... a ja już tak długo się nie odzywałam, ale zaraz szybciutko się wytłumaczę. Otóż przez ostatnich kilka miesięcy działo się sporo, moja babcia była długo w szpitalu i możliwie najczęściej ją  odwiedzałam, musiałam też  niekiedy zajmować się rozbawianiem mamy, bo miała skłonności do zadumy, tata pracował za granicą i pewnie z tego powodu czasem było jej smutno. Myślę że martwi się też tym co ja, mianowicie tym, że nie mam jeszcze ząbków. W międzyczasie byłyśmy u lekarza kilka razy i za każdym razem pan doktor pukał mnie po dziąsłach i mówił że zęby już idą. Mama się śmieje, że idą już tak od pół roku. A ja sobie myślę, że mają po prostu długą drogę i nie mają pieniążków na bilety, bo tak by wsiadły w pociąg i by już były. Wiem, że tak można, bo pod koniec roku pierwszy raz jechałam tym pojazdem do drugiej babci i byliśmy ponoć znacznie szybciej niż moim wózkiem. A wracając do poprawiania nastroju mojej mamy, ona nazywa mnie swoją pociechą i stąd wiem, że jak nikt inny potrafię ją rozbawić. Zauważyłam zresztą, że nie tylko ją, bo gdy jedziemy autobusem prawie każdy daje się wciągnąć przeze mnie w niemy pogodny dialog. Wystarczy że spojrzę komuś głęboko w oczy, serdecznie się uśmiechnę i do tego na przykład przekręcę zalotnie główkę i od razu zjednuję sobie sympatię większości współpasażerów. Niektórzy potem podchodzą do mamy i mówią że ma słodką córeczkę i żebym chyba taka jak najdłużej pozostała próbują dawać jej dla mnie słodycze. Ale mama za każdym razem  życzliwie  tłumaczy, że jeszcze ich nie jem. Zastanawia mnie czemu  nikt nie zaproponował marchewki albo zupki jarzynowej, którą przecież tak bardzo lubię... No bo ja już dużo nowych rzeczy próbowałam ! Powolutku, powolutku poznaję coraz to nowsze smaki. Mama się trochę denerwuje, gdy wszystko co napotkam na swej drodze wkładam do buzi : kruszynki, nitki, wąsy naszej kotki, które zdarza jej się gubić i mimo, że mama z tatą codziennie włączają odkurzacz, czasem nawet kilka razy, to ja i tak zawsze znajdę coś co warto posmakować.  Poza tym zaczęłam jak to mama określa " nieźle śmigać" tzn., pełzam już po całym mieszkanku, nauczyłam się również siadać i lubię tańczyć. Kołyszę się wtedy albo kręcę ramionkami i bioderkami, rodzice są wtedy zachwyceni. No i oczywiście bardzo dużo uczę się słuchając, choć przyznam się, że niekiedy naprawdę mam problem ze zrozumieniem dorosłych. Ostatnio na przykład w odzieżowym sklepie, jakaś pani mówiła drugiej, która przymierzała spodnie, że ma je "na pięte" a ja wiem że spodnie są na nogi a na piętki a ściślej stópki, mama nakłada mi skarpetki albo buciki. No ale cóż,  może mój rozumek pojmie to nieco później. 
Myślę, że po tak długiej przerwie wystarczy  tych doniesień. Teraz już postaram się częściej relacjonować moje kolejne doświadczenia a póki co, załączam parę moich, w miarę świeżych fotek :)


jestem bardzo wygimnastykowana


lubię się bawić mamy torebką


jak widać ząbki jeszcze nie przyszły


czwartek, 19 września 2013

kawa

To chyba ulubiony napój mojej mamy. Jestem tego nawet pewna, bo to o niej ostatnio opowiadała, że miała na nią straszną ochotę wracając z rana od lekarza do domu. Myślała o niej bardzo intensywnie, o jej zapachu, idealnym smaku, właściwych jej proporcjach z mlekiem i cukrem, a także o odpowiedniej temperaturze podania. I gdy tak oddawała się tym fantazjom jakiś ptaszek podleciał jej tuż pod nogi. Wzbudził u niej niekontrolowany wybuch śmiechu, bo okazało się, że ten coraz częściej spotykany w miastach okaz, także nazywają kawą ale małą.  Tym bardziej więc odebrała to jako znak i stwierdziła że wypić kawę musi na pewno i to jak najszybciej. Popędziła więc do domu, przepraszając wcześniej w myślach ślimaczki, których już nie zdążyła przestawić z asfaltowej drogi na pobliski skrawek trawy. Zawsze gdy ma czas to robi, koniecznie we wskazanym przez nie kierunku, żeby jedynie skrócić im drogę. Bo co za sens, przenosić je na trawę, z której wystartowały. Przecież prawdopodobnie wybrały się w daleką a już na pewno długą podróż mając określony cel i mogłyby kierując się wytrwałością, której brakuje niejednemu człowiekowi, podjąć na nowo wyzwanie i raz jeszcze narazić się na niechybną śmierć pod butem nieostrożnego lub co gorsza niewrażliwego przechodnia, albo pod kołami pędzącego rowerzysty. A tak, mama miała wyraźne poczucie, że umożliwiała im szybsze osiągnięcie celu - niemalże przesunięcie w czasie, a przede wszystkim przedłużenie i tak przecież krótkiego żywota. Swoją drogą, mama obiecała mi, że razem kiedyś sprawdzimy dlaczego żaby, ślimaki i dżdżownice lubią po deszczu wychodzić na mokre drogi. Podejrzewa, że tak jak ona lubią zwłaszcza latem poczuć skórą ciepłą, parującą jeszcze i chropowatą powierzchnię asfaltu, sama nieraz zdejmowała  sandały, by po takiej ulicy w wiejskich okolicach pobiegać. Ale ja myślę, że one po prostu lubią tak jak ja wodę, w której przecież niecodziennie mają sposobność się potaplać.
 Wracając jednak do kawy... kilka dni temu mama przez pomyłkę wsypała ją do mojej butelki zamiast do swojego kubka, jednocześnie robiąc nam obu kolację. Nie martwcie się :)  w odpowiednim momencie to zauważyła, ale mówiła, że przez chwilę przyglądała się mojej zakończonej smoczkiem butelce z ciemną zawartością, bo był to naprawdę zabawny i nietypowy widok... No i najważniejsze, czym chciałam się podzielić, to to, że już kilka razy słyszałam z ust mamy i taty, że kawa ich stawia na nogi i teraz już rozumiem dlaczego jeszcze nie mogę stanąć na własnych nóżkach, widocznie na kawę za wcześnie. Wszystko w swoim czasie -  to kolejne powiedzonko mojej mamy, z którym pozostaje mi się zgodzić ... 








sobota, 17 sierpnia 2013

wycieczka

Wczoraj weszłyśmy do tramwaju, w którym coś się zacięło i nagrany głos pana, z reguły podający nazwy kolejnych przystanków,  tym razem bezustannie powtarzał w rytm rapowej piosenki słowa brzmiące jak "odraza" albo "obraza". Wielu pasażerów to najwyraźniej irytowało. Mama później opowiadała o tym cioci Eli i śmiała się, że jeśli jakiś klient właśnie wyszedł z banku albo z biura nieruchomości i zastanawiał się czy zdecydować się na kredyt lub zakup domu i wszedł do tego tramwaju a na przykład wierzył w zabobony to z pewnością gdy przez całą trasę usłyszał kilkadziesiąt razy "odradzam" to jeszcze w podróży podjął wiadomą decyzję...
Potem już na naszym osiedlu mijałyśmy z mamą wiele interesujących zjawisk, między innymi na jednym z parterowych balkonów siedział sobie niewielki kundelek,  którego przednie łapki wyglądały jakby były ze sobą skłócone, ale ich właściciel nie był z tego powodu wcale zmartwiony, a nam przyglądał się z merdającą radością. Ludzie zaś, którzy raczej w pośpiechu nas mijali, w większości szli ze spuszczonymi głowami, jakby bali się, że ich rozpoznamy. Ale co interesujące,  każdy -  naprawdę każdy nie umiał pohamować ciekawości,  by nie zerknąć ukradkiem  na mnie -  leżącą w wózku uroczą dzidzię ( oczywiście to słowa mamy, ja jestem skromna). Co dziwne, nikogo nie ciekawiło kto wózek pcha, nikt nie pofatygował się by podnieść głowę nieco wyżej, pewnie dlatego, że wymagałoby to wyprostowania się  ;)  I tak sobie pomyślałam, że nawet by nie zauważyli, gdyby mój pojazd pchałaby dajmy na to małpa, pod warunkiem, że miałaby buty zakrywające owłosione kończyny dolne. Mama przy tej okazji zauważyła, iż to smutne , że tak wielu boi się podnieść głowę i iść wyprostowanym, większość jest jednak zgarbiona jak wspomniane przeze mnie,  nie mające nad tym kontroli mniej rozumkowe małpy i wcale się nie dziwi, że jakiś czujny obserwator, być może zainspirowany takim częstym  ulicznym obrazem , wymyślił teorię ewolucji... Zaraz potem mama wyjaśniła, że tak to już jest, że niektórzy pozwalają, by codzienne troski  przytłoczyły ich tak bardzo,  jak za ciężki plecak. Powiedziała mi też, że trzeba zawsze dobrze zastanowić się co chcemy ze sobą zabrać, zwłaszcza gdy idziemy na wycieczkę, bo przecież z zasady zakładamy, że ma to być przyjemna przygoda. Ale gdy weźmiemy za dużo bagażu, to stanie się niezapomnianą udręką. Wycieczki jednak przeważnie są krótkie a życie znacznie dłuższe,  więc w tę podróż naprawdę powinno się zabierać tylko najpotrzebniejsze rzeczy...