środa, 26 czerwca 2013

miś...wieloryb...lew i krokodyl...

Tak sobie leżę w swoim przytulnym łóżeczku i składam w zamyśleniu rączki patrząc na karuzelkę, którą celem zabawienia mnie, włączyła krzątająca się teraz po kuchni mama. Biały miś, niebieski wieloryb, żółty lew i zielony krokodyl kręcą się powoli w kółko. Nie wyglądają na zbyt szczęśliwe stworzenia mimo naklejonych szerokich uśmiechów. Patrzę i zastanawiam się  dlaczego lew i krokodyl za każdym razem pokazują mi zady zamiast odwrócić się do mnie kulturalnie twarzą. Mama wytłumaczyła mi co prawda, że to namiastka rzeczywistości, że jedni będą się do mnie często uśmiechać a inni się na mnie wypną, ale i tak tego nie pojmuję.
 Miiiiiiiśśśśś.....wieeeeelooooryyyyypppp.....leeeeeefffff.....krokoooodyyyl. No fajnie, fajnie, naprawdę czuję się coraz bardziej zrelaksowana. Lubię jak mama się przy mnie gimnastykuje, co wcale nie znaczy że robi skłony i przysiady. Na ten przykład wczoraj, od samego rana polowała na mój mocz, bo pani doktor poleciła go zbadać. Polowała to bardzo trafne określenie, stosowała przy tym nie byle jakie fortele. Przystawiła mi kubeczek, przedtem masując brzuszek, zagadywała , spoglądając średnio co dwie sekundy w  stronę pojemniczka a tu nic. Potem poszła po butelkę z wodą, żeby mnie napoić, pewnie myślała że jak z jednej strony wleje, to z drugiej zacznie lecieć a tu znowu rozczarowanie :) Tym bardziej że mi się wcale tej wody pić nie chciało, mieliłam językiem smoczek od butelki, lekko go wypychając, świetna zabawa, zwłaszcza że ostatnio swędzą mnie dziąsła, a to ponoć  prognozuje że niedługo dojdzie mi nowe wyposażenie w postaci tzw. zębów. No więc wyglądało to komicznie: zatroskana mama pochylona nade mną ze skrzyżowanymi rękoma,( widać woli butelkę podawać prawą ręką). Najlepsze było jak zadzwonił telefon, wtedy okazało się że dwie ręce to za mało, ale i tu pomysłowość mamy nie zawiodła, na chwilę odstawiła butelkę, cały czas kontrolując czy dobrze podłożyła pojemniczek, odebrała telefon, teraz przytrzymując go uchem na ramieniu, znowu chwyciła butelkę - trochę jej zadanie utrudniłam, bo zaczęłam dynamicznie fikać nóżkami (aż dostałam zadyszki, ale co się nie robi dla dobrej zabawy). Mama więc nie tylko musiała się skupić na rozmowie z babcią, ale też na tym żeby, to co udało  jej się uzbierać w ciągu pół godziny, nie znalazło się za sprawą mojego kopnięcia na jej bluzce lub na podłodze, no i jeszcze pilnowała żeby płyn z butelki wlatywał mi do gardła a nie na szyję. Genialny obraz ! Najlepsze było później, gdy mama w końcu się zniecierpliwiła i poszła zrobić mleko, sądziła pewnie że musiałaby mieć ogromnego pecha, gdybym właśnie w tym  momencie zaczęła sikać, no i go miała. Gdy po chwili wróciła, dałam jej do zrozumienia, że nie czuję się komfortowo, leżąc na mokrym kocyku. Trochę żal mi się jej zrobiło, bo wyglądała jakby miała się za chwilę rozpłakać, ale po kolejnych kilkunastu minutach udało jej się, za moim skromnym udziałem,  osiągnąć cel. Potem wydzwaniała do taty, wyzywała go gdzie jest, bo miał z tym pojemniczkiem jechać do przychodni, a w końcu przybiegł zasapany wujek i z tego co wiem zdążył na czas przetransportować mój płyn ustrojowy w wyznaczone miejsce. I  tak oto rzecz zwykła i banalna jak systematyczne napełnianie pieluchy, wczorajszego ranka stała się sprawą  przewodnią i priorytetową... to naprawdę niesamowite.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz